Przez bardzo długi czas miałem tylko i wyłącznie złe wspomnienia i beznadziejne nastawienie do muzeów. Kojarzyły mi się i wyrażały wszystko, w co nie wierzyłem. Próba ujęcia zjawiska, fragmentu historycznego w jakąś formę, ścieżkę, którą można w czasie X przejść i będziemy już lepsi. Przez ostatnie dwa lata zmieniam jednak stale swoje podejście.

Muzea dzielę na trzy kategorię:

Z tych dwóch pierwszych typów najbardziej lubię dwójkę, bo to taki fragment rzeczywistości, wyrwany, totalnie nie pasujący do tego, co dookoła się dzieje, który parę osób próbuje utrzymać w czasie pierwotnego powstania. Ten trzeci – pominę.

A ten pierwszy to miejsca, które – choć wyrastają z pierwotnej definicji muzeów – moim zdaniem za jakiś czas już tak nie będą nazywane. Może tylko przez zasiedzenie. Patrząc, jak zmienia się podejście do tworzenia takich miejsc, widzę to, jako bardzo interesujące mosty pomiędzy przeszłością, tradycją, „tym, co ważne” z teraźniejszością. Taką wizję realizują Muzeum Chopina oraz Muzeum Powstania Warszawskiego w Polsce. Za rok-dwa dołączy do nich jeszcze z pięć muzeów w całym kraju, których budowa jest obecnie na ukończeniu.

Patrzę jednak na plac muzealny w Amsterdamie, który po pierwsze obsiany jest darmowym wifi, kawiarniami, wielkim trawnikiem, na którym można spokojnie pospać a obok Van Gogh, Rembrandt, Goya i parę innych instytucji. A my z gofrem. Obciach – krzyknęłoby wielu. Jednak stan umysłu zupełnie inny. Poza gromadą wesołych turystów biegnących za autoportretami impresjonisty albo do Straży nocnej jest też sporo osób, które przychodzą tu odpocząć i pobawić się z dziećmi. Blisko jest spory targ, z którego tylko pareset metrów dzieli nas od tej muzealnej zieleni.

Rijksmuzeum i Muzeum Van Gogha z jednej strony podbiły listy Lonely Planet, z drugiej – serca mieszkańców Amsterdamu. A ja, choć na sztuce się nie znam, zawsze lubię te miejsca odwiedzać. Choćby po darmowy Internet.