Na szczęście tym razem nie o 6 rano, a o 17. Jeśli lecimy gdzieś dalej i przesiadkę mamy w Amsterdamie, to trzeba brać ten najwcześniejszy samolot – o bladym świcie. Tak się zawsze składało, że byliśmy po dobrych imprezach i nie był to najciekawszy lot :)

Mój znajomy z Czech zwykł mawiać – życzę Ci bardzo nudnego lotu. I ten też taki był – takie są najlepsze. To pierwsza wizyta Ani w tym mieście, ja już zagościłem tutaj wcześniej – przy okazji koncertu Dave Matthews Band parę lat temu. Wtedy wybrałem transport pociągiem i znalazłem się w jednym przedziale z dzisiejszym wokalistą Dżemu (też ultrafanem Dave’a).

Wychodząc na lotnisku, zdałem sobie sprawę, że znamy je świetnie od środka, ale nigdy na zewnątrz nie wyszliśmy. To taka pułapka latania, na którą czasem trzeba uważać. Chyba z 8 czy 10 razy już tutaj koczowaliśmy. Wracając z Chin, Ghany czy Petersburga. Strefa międzynarodowa robi niezłe wrażenie, ale ta – przed kontrolą bezpieczeństwa – również jest ciekawa.

Schodzimy na podziemną stację kolejową. Fajnie, że zatrzymują się tutaj wszystkie pociągi. Możemy udać się w dowolne miejsce Holandii albo nawet – do krajów ościennych.

Mija 20 minut nasz pociąg staje na stacji Amsterdaam Centraal. Dłużej trwa nasza walka z biletomatem, kupienie biletów na tramwaj i poszukiwanie bankomatu. Rozsierdzamy też tłum, który za nami się zbiera, gdy po kolei wszystkie karty są odrzucane. „Kesz is the king”, ech.

W końcu wyposażeni w karty OV wnosimy plecaki do tramwaju i powolnie wpływamy w Amsterdam.