Są takie potrawy, które gotujemy w domu i nieskromnie uważamy, że bardzo dobrze nam wychodzą. Jedną z nich jest paella. Kilka razy już ją przyrządzaliśmy i zawsze było świetnie. – My spędziliśmy razem dużo czasu w kuchni, goście byli zachwyceni i udawało nam się znaleźć pyszne owoce morza. Gdy ostatnio ją ugotowaliśmy, wprost rozpływaliśmy się w zachwytach nad swoim warsztatem kulinarnym. Zapomnieliśmy chyba jednak trochę jej smaku, bo już dwa lata nie odwiedzaliśmy Hiszpanii. Dlatego dziś, ostatniego dnia pobytu w Barcelonie, postanowiliśmy ją znaleźć.

Wiadomo, że paelli nie je się na śniadanie, to mieliśmy ustalone, ale od godziny naszej przerwy obiadowej zaczęliśmy jej szukać i okazało się, że nie jest to takie łatwe. Wiadomo, w wielu miejscach mogliśmy kupić taki towar „paellopodobny”. W każdej chińskiej knajpie była. Ale nie oto nam chodziło. 12, 13, 14… Do obiadu nie udało się jej znaleźć, więc zjedliśmy przeróżne tapasy. Potem spacer, targ, przejazd kolejką nad morzem, ostatni rzut na La Ramblę i trzeba szukać kolacji. A paelli nie ma. W końcu udało się trafić do knajpy o nazwie Taperia Odessa i dziwnym trafem znaleźliśmy jeden stolik na dworze. Gdy zajrzeliśmy na chwilę do środka, zobaczyliśmy pięknie, kusząco zrobione tapasy. Spojrzeliśmy też, że ludzie obok jedzą paellę. Zamówiliśmy ją i po jakimś konkretnym czasie zobaczyliśmy, że już samo jej nakładanie jest prawie rytuałem. Kelner używał dwóch łyżek i umiejętnie na naszych talerzach układał, cytrynę, ryż, muszle, krewetki, małże. Miały one wszystkie swój arcy porządek.

Ok. Wyglądało już bardzo zachęcająco do spożycia, w końcu nadchodzi czas na jedzenie. I… zachwycamy się na nowo. Kurczę – myślimy – z naszym ryżem tak nie smakuje, ma zdecydowanie gęstszą konsystencję, no i te owoce morza…

Wracamy zatem z misją paella i w następny weekend rozpoczynamy eksperymenty :)